Trochę inna Szkocja –Scottish Borders
No i wyjechaliśmy, wszystkie 50 osób, na wycieczkę na pogranicze szkocko-angielskie. Wyprawa jak zwykle polegała na dojechaniu w konkretne miejsce, zrobieniu paru zdjęć i z powrotem do autobusu. Co oczywiście nie znaczy, że było nudno i że mieliśmy napięty program jak japońscy turyści. W autobusie zapoznałem Rachel, Hiszpankę, która jak większość jej ziomków przyjechała do Szkocji szlifować angielski. Z angielskim radzi sobie jako tako, ale w polskim jak na początkującego wymiata – widać po niej, że przebywa dużo z Polakami.
Przy pierwszym obiekcie – Melrose Abbey – okazało się, że Szkoci cenią sobie zwiedzanie takich ruin. Niewiele osób pozwoliło sobie na wejście na teren opactwa za 5 funtów… Z zewnątrz zresztą też było ją dobrze widać:) No i jak zwykle w Szkocji pojawila sie tecza...
A podczas spaceru dookoła opactwa dostałem nieoczekiwany i niespodziankowy prezent z okazji Dnia Chłopaka, zresztą jedyny…:)
Potem dotarliśmy do miasteczka Jedburgh, gdzie okazało się, że wybraliśmy zły czas na wycieczkę, bo w Szkocji większość zameczków jest otwarta do zwiedzania od początku kwietnia. Tu także szczątki opactwa wycenili na 5₤, a zamek z więzieniem niestety zamknięty.
A tu zdjęcie naszego kierowcy po naprawie autokaru. W czasie jazdy coś się zerwało w podwoziu, więc w Jedburghu pojechał do jakiegoś serwisu. Naprawa nie była pewnie zbyt kosztowna, co więcej, chyba Polacy maczali ręce w takiej prowizorce:)
Następnie trafiliśmy do Smailholm Tower – wieży widokowej (obronnej?), położonej na pustkowiu,
a potem pod pomnik Williama Wallace’a, zaprojektowany i postawiony przez jakiegos Earla - miłośnika mitologii greckiej, jak widać na załączonym obrazku.
Spod pomnika pojechaliśmy na tzw. Scott’s View, czyli miejsce, z którego Walter Scott spoglądał na piękno Szkockiej krainy, szukał natchnienia do pisania swoich powieści. Te 3 szczyty na zdjęciu to pozostałość mało aktywnego wulkanu. Wulkan, według pewnego opisu, nie wyrzucał lawy, gazów, i bloków skalnych tylko „wyciskał” je, tak jakbyśmy wyciskali nadzienie z pączka:) A w rogu widac jeden z meandrow rzeki Tweed.
Wieczorem, po wycieczce udało mi się zakończyć przygodę z Lost’ami – obejrzałem już jedyne dostępne w Underwoodzie, sześć odcinków trzeciej (obecnej) serii, a wyszło ich ponoć 11:)
W niedzielę nic szczególnego się nie działo, poza tym, że stary Chińczyk w mieszkaniu poczęstował nas (mnie i Radka) chińskimi tiao-dzy, czyli pierogami z nadzieniem wieprzowo-paprykowo-groszkowym. Dobre to było:) To jest ich tradycyjna potrawa, ciasto maja podobne do polskiego, ale ponoć wymyslili ponad sto rodzajów nadzienia, żadne nie przypomina naszych swojskich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz